środa, 23 lipca 2014

Fin(i)to

Wczoraj (22.07.2014 r.) zakończyłam marsz Głównym Szlakiem Beskidzkim. W momencie pozowania do zdjęcia i przyglądnięciu się tablicy informacyjnej - "początek/koniec Głównego Szlaku Beskidzkiego", poczułam ogromny przypływ energii, spowodowany być może jeszcze większą wiarą we własne siły, możliwości, zrealizowaniem kolejnego marzenia... W głowie jak zwykle kotłowały się setki myśli oraz niedowierzanie że to już, to ten moment. 
Nadszedł koniec planowania trasy, sprawdzania co kilka godzin prognoz pogody, szukania noclegów, wstawiania i pakowania się wcześnie rano, przemierzania kilkudziesięciu kilometrów dziennie, martwienia się o stawy, bolącą kostkę...
Pojawiła się również Pani K. Z zapytaniem "co dalej?". Przecież nie mogę tak poprostu usiąść teraz z dnia na dzień na pupie i odpoczywać jak przysłowiowa "emerytka" ;) 
Okoliczne  Bieszczadzkie góry przywołują mnie do siebie jak żadne inne, tak więc postanowiłam wrócić do nich jeszcze na kilka dni. Na pięć kolejnych pozostawiłam krainę Biesów i Czadów aby móc nacieszyć się życiem przy małej, cichej, uroczej stadninie konnej gdzie mam zamiar podpatrzeć i nabyć nowych umiejętności oraz rozkoszować się życiem "na odludziu".

Czas na podsumowanie...? 
496 kilometrów (z uwagi na częste rozkojarzenie na szlaku i wędrowanie poza niego, gubienie znaków na polanach, na pewno zrobiłam ich więcej ;) )
25 dni w trasie (krótszy czas od wcześniej planowanego :) nogi czasami same mnie niosły)
4 dni przymusowego odpoczynku (pogoda oraz "foch" mej kostki - z Matką Naturą oraz głupotą ludzką nie wygrasz ;) )
1 kontuzja (gdyby koza do woza... czy jakoś tak ;) nie skakałam i nie złamałam ale bolało i puchło)
5 dni bardzo deszczowych (w takiej pogodzie, wbrew pozorom szło mi się bardzo dobrze. Sama atmosfera spaceru w lesie we mgle, po błocie, w dzikich potoczkach, dodawała pikantnego, czerwonego smaczku "temu szlaczku" ;) dzięki nim mam co wspominać oraz wiem w co powinnam się zaopatrzyć przed kolejną wyprawą)
2 kryzysy (Pani K. i Pan K. zawsze szły ze sobą w parze. Ech... Nikt natomiast nie zginął, nie ucierpiał a jedynie postarszył ;) )
2 groźne burze (czułam się jak sarna uciekająca przed ostrzałem myśliwego ;) )
4 zniszczone peleryny
0 odcisków
0 spotkań z groźnymi zwierzętami (poza dwoma ujadającymi małymi pieskami, które chciały mnie "chapnąć" w nogę)
1 ksywa - Pani Plecakowa (na twarzach wszystkich osób, które mnie mijały pojawiała się mina niedowierzania, zaskoczenia, rozbawienia i podziwu :) Jeden Pan ze Słowianki popukał mnie w głowę oraz skwitował że zapakowane przeze mnie żelazko na pewno w górach się nie przyda :) Wyjaśniam czym prędzej iż takiego sprzętu ze sobą nie miałam! Aczkolwiek patrząc się na mnie, każdy mógł pomyśleć iż mam ze sobą cały swój życiowy dorobek, łącznie z połową asortymentu małej apteki oraz sprzętem AGD i RTV :) )
Co najmniej kilkanaście osób, które dane mi było spotkać na szlaku dowiedziały się o działalności Fundacji Rak'n'Roll (mam nadzieję że dzięki wlepkom oraz cichej akcji "podaj dalej" jest ich zdecydowanie więcej)
Setki pięknych momentów, zapierających dech w piersiach widoków, które na zawsze już pozostaną w mej pamięci i będą wywoływały niekontrolowany uśmiech na mej twarzy :)



































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz